| Nasza twórczość/Our stuff | | | | | | | |
| Nasze Teledyski/Our Videos | | | | | | | |
| Użytkowników Online | | | Gości Online: 4
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanch Uzytkowników: 7,448
Najnowszy Użytkownik: fishbob
|
| | | | |
| Our Desiderium Intimum Videos | | | | | | | |
|
| THE LIGHT ENTHRALLED BY THE DARKNESS | | | | | | | |
| 1 - Czarny Mongrel | | |
KSIĘGA 1 - CZARNY MONGREL
Prolog
Ciemność
Jego światem była ciemność. Znał ją doskonale. Jej kształty, zapachy, wzory. Dźwięki, jakie wydawała. Ciche skrobanie, kiedy szczury pożywiały się resztkami jego kolacji. Przeciągły szelest, kiedy odwracał się na swoim zatęchłym posłaniu i zwijał w kłębek, próbując zatrzymać ulatujące ze swego przemarzniętego ciała ciepło. Swój własny głęboki oddech, który kroił czas na nieco mniejsze kawałki, oddzielając je od siebie ciepłą mgiełką istnienia.
Tak. Wciąż istniał.
Musiał o tym pamiętać.
Nawet jeśli wmawiali mu, że tak nie jest. Że wszyscy o nim zapomnieli. Że jest nic nieznaczącą pomyłką Tenebrae. Że powinien zdechnąć i uwolnić świat od swego przeklętego istnienia.
Słyszał powolny dźwięk kapiącej wody. Delikatne uderzenia wibrujące w materii ciemności.
Jego oczy były ciemnością. Jego zdrętwiałe dłonie. Obolałe kości. Wszystko w nim zbudowane było z otaczającego go mroku.
Był pustką. Brakiem nadziei. Samotnością.
Był tym wszystkim.
I nikim.
Był.
***
Coś ty zrobił?! Coś ty zrobił ty parszywy diable?!
Jego powieki paliły, a płuca rzęziły, wypełnione gryzącym dymem. Ktoś nim potrząsał, uderzając jego głową o twarde kamienie.
W powietrzu niósł się odgłos trzaskającego ognia, pożerającego drewniane drzwi i liżącego kamienne sklepienie.
Oktawio, obudź ich, niech te leniwe ścierwa biegną do studni! Potrzebujemy wody! Szybko! Zaraz wszystko spłonie! Lucissie, miej nas w swojej opiece!
Jego ciało płonęło. Spalało się w ogniu, który pożerał jego duszę i ryczał uwolnionym z okowów gniewem. Ale nie dosięgał skóry.
Uniósł powieki, rozświetlając ciemność.
I opadł ponownie w jej ramiona.
*
To nieprawdopodobne.
Prawie nas spalił. Co z nim teraz zrobią?
Powinni go utopić.
Dlaczego wtedy tego nie zrobili?
Nie mam pojęcia.
Nie chcę, żeby z nami mieszkał. Boję się go.
Nie bądź durniem.
Skąd dochodziły te głosy? Dlaczego były w jego ciemności?
Otworzył oczy.
Nie było kamiennego sklepienia.
Zniknęło.
Wysoko nad jego głową migotały gwiazdy, przyklejone do atramentowoczarnego sklepienia nieba.
Jego policzków dotknęły chłodne palce wiatru, pieszcząc je delikatnie. W zlepione dymem płuca wdarł się zapach trawy. Świeży i czysty jak pokrywająca ją rosa.
Zamrugał i powoli się podniósł.
Otaczającą go gromada wychudzonych chłopięcych ciał rzuciła się do tyłu, potrącając się i wydając z siebie niezrozumiałe okrzyki strachu.
Rozejrzał się wokół, tocząc oszołomionym spojrzeniem po ukrytym pod płaszczem nocy dziedzińcu sierocińca. W oknach nie paliły się żadne światła. Unosiły się z nich wstęgi dymu, przysłaniając rozpościerającą się nad nim, usianą gwiazdami płachtę nieba i gasząc ich drżący blask.
Widział stojące w pewnym oddaleniu sylwetki. Słyszał ich ciche, przerażone szepty.
Podniósł swoje dłonie. Były czarne i pokryte sądzą.
Kim był? Jak się nazywał?
Echo dawnego życia, tego sprzed ciemności, powracało w łagodnych falach, uderzając o brzegi jego roztrzęsionego umysłu.
Darren. Miał na imię Darren.
I powinien mieć teraz... dziewięć lat? Chyba tak. Nie pamiętał. Nie wiedział, ile czasu spędził w ciemności.
Odchylił się do tyłu, zanurzając dłonie w zimnych, wilgotnych kosmykach trawy, odchylając głowę i biorąc w płuca głęboki, drżący oddech.
Oddech wolności.
Rozdział 1.
Czarny Mongrel
Biegł co sił w nogach. Kamienie kłuły go w bose stopy, przeszywając jego ciało błyskawicami bólu i spowalniając go, ale nie mógł się zatrzymać.
Obejrzał się przez ramię. Było ich pięciu, może sześciu.
- I tak nam nie uciekniesz, demonie! A masz!
Kamień wielkości pięści świsnął tuż obok jego głowy.
Już prawie...! Już widział przed sobą zarośla Lasu Dębowego.
- Szybciej! Nie może dostać się do lasu! Linn, zajdź go od lewej!
Pot spływał mu po czole, a serce trzepotało w piersi bolesnym rytmem. Obejrzał się po raz kolejny. Chłopcy rozdzielili się i teraz biegli za nim w szyku przypominającym klucz ptaków, osaczając swą samotną ofiarę w samym środku.
Musi zbiec z drogi i wbiec w las. Ale wtedy mogą go złapać! I zrobią mu to samo, co ostatnio. Będą go bili i dźgali patykami, udowadniając mu, że nic im nie jest w stanie zrobić. Nic.
Nie!
Łapiąc resztki tchu, wyminął znajdujący się tuż przy drodze krzak jeżyn i wskoczył pomiędzy drzewa. Usłyszał za sobą krzyk frustracji i bólu, kiedy znajdujący się najbardziej po lewej stronie chłopak wpadł wprost na kłujące jeżyny.
Przeskoczył powalone drzewo, poszukując wzrokiem nisko położonych gałęzi.
Oddech rzęził mu w płucach. Nie miał tyle siły co oni. To byli dobrze odżywieni, dwunastoletni chłopcy pracujący w pobliskiej kopalni. On, pomimo podobnego wieku, wyglądał na znacznie młodszego i mniejszego.
Tam!
Słysząc za sobą zbliżający się tupot obutych stóp, wskoczył na najniższą gałąź najbliższego drzewa, błyskawicznie złapał się kolejnej gałęzi, podciągnął i w kilku susach znalazł się niemal na samym czubku drzewa.
Dysząc tak, jakby jego płuca miały zaraz eksplodować z braku tlenu, spojrzał w dół, na zatrzymujących się pod drzewem chłopców. Wszyscy mieli jednakowo czarne jak smoła włosy, ogorzałą, ciemną karnację i czarne niczym węgiel oczy.
- Myślisz, że to ci coś da? I tak cię zaraz stamtąd ściągniemy, a wtedy pożałujesz, że się urodziłeś, parszywy odmieńcu!
Jeden z chłopców wyciągnął z kieszeni kamień.
- Zaraz go stamtąd strącę!
- Ale tym razem traf. Nie tak jak ostatnio. Zużyłeś prawie wszystkie kamienie, a nie trafiłeś go ani razu.
- Przetrącę ci kark, jak się nie zamkniesz.
Korzystając z chwili rozproszenia ich uwagi, rozejrzał się po najbliższym otoczeniu. Tuż obok znajdowały się gałęzie drugiego drzewa. Ostrożnie stanął na cienkiej gałęzi, przytrzymując się pnia jedną ręką i spojrzał w dół.
- Szybko, bo skoczy na to drugie!
Wstrzymał oddech, puścił się pnia i... skoczył.
Coś twardego uderzyło go boleśnie w plecy w tej samej chwili, w której jego dłonie owinęły się wokół szorstkiego drewna. Gałąź wyśliznęła mu się z dłoni, ale zaraz pod nią była kolejna. Chwycił ją z całej siły i siłą rozpędu, uderzył bosymi stopami w gruby pień dębu. Zacisnął zęby, biorąc głęboki wdech, ponieważ całe powietrze uleciało mu z płuc w chwili paniki i przywarł do pnia, próbując się uspokoić.
Lewy bok pleców pulsował bólem. Musieli go trafić.
Spojrzał w dół. Pień u podstawy pozbawiony był gałęzi. Nie mieli jak za nim tutaj wejść.
Zanim wygrzebali z kieszeni kolejny kamień, wspinał się już coraz wyżej i wyżej, ukrywając się w gęstym listowiu.
- A zdychaj sobie tam! Nikomu nie będzie cię żal! Spróbuj się tylko jeszcze raz pokazać w naszej wiosce, to obedrzemy cię ze skóry!
Próbując uspokoić oddech, bolesne pulsowanie mięśni ramion i nóg oraz ból promieniujący z miejsca, w które trafili go kamieniem, przywarł do chłodnego pnia, oplatając je ramionami i dziękując bogom za to, że stworzyli to drzewo, aby go uratować.
Przestał słuchać pełnych złości okrzyków i pogróżek, które szybowały wraz z wiatrem w jego stronę. Wsłuchiwał się w cichy szum liści, śpiew ptaków i pulsujące pod grubym konarem życie. Przyciskał policzek do szorstkiej, lepkiej od żywicy kory i zastanawiał się, dlaczego na świecie, zamiast ludzi, nie mogę istnieć jedynie drzewa. One zdawały się być o wiele bardziej... ludzkie.
*
Ciemne, burzowe chmury przetaczały się po niebie niczym spienione fale głębokiego, stalowoszarego oceanu, w którego odmętach można stracić zarówno życie, jak i duszę. Grzmoty przypominały ryczenie tonących w nim bestii, które wszystkimi siłami próbują wydostać się spod bezlitosnych fal granitu i czerni. Ich ryki wypełniały całą, nasączoną parną wilgocią przestrzeń, raz po raz przecinaną potężnymi rozbłyskami, rozdzierającymi niebo na tysiące kawałków.
Wiatr, pchający chmury naprzód, uginał stojące mu na przeszkodzie krzewy i wysokie trawy.
Darren przedzierał się przez nie z trudem. Wiatr targał jego czarnymi, rozczochranymi włosami i szarpał za zbyt dużą, podziurawioną koszulę, wnikając w każdą szczelinę i wprawiając jego ciało w drżenie.
Bose, czarne od ziemi i błota stopy stawiał ostrożnie, omijając kretowiska, mrowiska i kłujące chwasty. Trawy wokół szeleściły pod wpływem silnych podmuchów, zagłuszając jego kroki.
W końcu zatrzymał się i bardzo powoli przykucnął w trawie.
Kołyszące się, wysokie łodygi utrudniały mu widoczność, ale i tak je zobaczył, a jego kryształowe oczy rozświetliły się ekscytacją.
Były tak piękne, dokładnie jak na tamtych obrazkach, które wyłaniały się z mgły jego wspomnień.
Dostojne, o szmaragdowych piórach i wijących się po ziemi ogonach, poprzetykanych kolorowymi, przypominającymi oczy piórami.
Pawie! Prawdziwe pawie!
Nigdy się tu nie zapuszczały. Ich siedliska znajdowały się dużo bardziej na południe, a zresztą brunniccy myśliwi i tak je wszystkie wybijali, by robić z nich wachlarze dla hiacynckiej arystokracji.
Darren poczuł rozlewający się w żyłach płynny zachwyt. Jak można było zabijać coś tak doskonałego i pięknego?
Musi podejść bliżej. Jeszcze tylko trochę bliżej.
Przesunął się do przodu w tej samej chwili, w której niebo rozdarła porażająca jasność, a przestrzeń wypełniła się rozszarpującym zmysły hukiem.
Ptaki poderwały się z dzikim skrzekiem, a chłopiec upadł do tyłu, rozpaczliwie przyciskając dłonie do uszu i zaciskając oczy, jakby bał się, że niebo zaraz się na niego zawali.
Po chwili spośród targanych wiatrem, szeleszczących traw wzniósł się bezsilny, pełen straty jęk, tańcząc wśród łodyg i pozwalając się zamknąć w pierwszych kroplach nadchodzącego deszczu.
*
Darren otworzył gwałtownie oczy, czując na swojej twarzy wilgotne uderzenie. Wyrwany z półsnu, przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Dopiero kiedy ujrzał nad sobą ciemne, burzowe chmury, przypomniał sobie, skąd się tu wziął. Chciał zobaczyć te mistyczne ptaki. I odnalazł je. A te wilgotne uderzenie, to był...
...tylko deszcz. Nie musi się bać. To nie jego ręka. Jeszcze nie.
Ale będzie. Kiedy tylko wróci do przytułku i ojciec Teozjusz odkryje, że znowu się wymknął.
Wziął głęboki oddech i rozłożył ramiona, wygodniej układając się wśród wysokich traw. Kolejna kropla wylądowała na jego czole, spływając po nim powoli i wsiąkając w ciemną, opadającą aż do oczu grzywkę.
Co ma teraz zrobić? Nie może tam wrócić. Ojciec Teozjusz surowo karał nieudaczników i darmozjadów. Ale jego karał za samo istnienie. Nie chciał znowu... nie zniósłby...
Uniósł odzianą w czarną rękawiczkę dłoń i przycisnął do boku. Wciąż odczuwał ból. Siniak był wielkości dłoni. Minie trochę czasu zanim zniknie całkowicie. Ale wtedy na jego miejscu pojawi się już parę innych...
Kolejne krople uderzyły w jego twarz i pierś. Były przyjemnie chłodne.
Powoli uniósł rozpalone powieki, spoglądając na granatowoszare, spienione niebo nad sobą.
Jego oczy wyglądały tak, jakby zrobiono je ze szkła. Odbijały niebo niczym dwa zwierciadła.
Mamo, dlaczego ten chłopiec ma takie oczy?
Nie patrz. On jest chory.
Lśniły niczym skupiające światło kryształy.
Widziałeś jego oczy?
Połyskiwały pod kruczoczarną grzywą wiecznie rozczochranych włosów okalających twarz o ogorzałej, ciemnej karnacji.
Nie zbliżaj się do niego. To demon.
Wydawało się, jakby świeciły, nawet w najciemniejszych godzinach nocy.
Nie podchodź do niego. To Przeklęty.
Darren ukrył oczy pod kurtyną powiek i wydał z siebie głębokie westchnienie.
Nie wytrzyma kolejnego dnia bez jedzenia. Miał wrażenie, jakby jego żołądek został wessany w głęboką szczelinę bez dna, z której co jakiś czas dochodziło rozpaczliwe burczenie. Jakby na dnie tej szczeliny siedziała wygłodzona bestia, która wyła z niezadowolenia i pożerała wszystko, co tylko do niej wpadło, nie pozwalając Darrenowi nasycić się chociaż na chwilę. W ciągu dwóch ostatnich dni miał w ustach jedynie kawałek suchego chleba, który znalazł na podłodze jadalni. Taka kara spotyka tych, którzy nie potrafią zarobić na swoje utrzymanie.
Deszcz rozpadał się już na dobre. Zimne krople uderzały w twarz i ciało Darrena, chłodząc je i gasząc pieczenie, które odczuwał pod skórą odkąd tylko sięgał pamięcią.
Zostanie tutaj. Na całą noc. Nikt go tutaj nie znajdzie. Nawet ojciec Teozjusz.
Uniósł ręce i powoli zdjął rękawiczki, rozprostowując palce i wystawiając je na dobroczynne działanie deszczu. Czuł, jak zimne krople uderzają w rozpaloną skórę jego dłoni, pokrywając je ochronną warstewką cudownej wilgoci. Oplótł palcami twarde łodygi otaczających go traw i zacisnął na nich dłonie. Otworzył usta, pozwalając, by woda wpływała do nich i chłodziła jego wnętrze.
Mógłby tak... już pozostać. Pozwolić, by deszcz wsiąknął w jego ciało i roztopił je. By jego dusza spłynęła wraz z wilgotnymi kroplami i wniknęła w korzenie otaczających go roślin. By mógł żyć, czerpiąc pokarm z ziemi i wodę z nieba. By już nigdy, przenigdy nie odczuwał głodu ani strachu.
Ani bólu.
By już nigdy nikogo nie skrzywdził.
*
Był już środek nocy, kiedy Darren, przemoczony i zziębnięty, postanowił wrócić do przytułku i niepostrzeżenie wśliznąć się do własnego łóżka, nawet jeżeli było tylko niewielką, twardą pryczą, przykrytą szorstką derką.
Ślizgając się na zimnym błocie, brnął przez pogrążone w zmęczonej ciszy, brudne ulice Nigronu, mijając koślawe, zbudowane z gliny domy i sklecone z desek szałasy, które wyglądały jak budy dla psa. Trudno uwierzyć, że mieszkały w nich czasem i całe, kilkupokoleniowe rodziny. Okolica wyglądała jak zbudowane z kilku warstw gliny, kilkupiętrowe mrowisko. Pomiędzy pochylającymi się ku ziemi budynkami wisiały sznury z szaroburymi szmatami, które zapewne służyły za odzienie dla domowników.
Nikt tu niczego nie miał, o ile nie zrobił tego własnymi rękoma. A skoro wszystkie okoliczne pola i lasy nie należały do żadnego mieszkańca Nigronu, ludzie nie mieli prawie niczego, ponieważ nie mieli z czego tego wykonać, skoro nic wokół nie należało do nich. Ale nikt tego nie kwestionował. Wszyscy przyzwyczaili się do tego stanu rzeczy. Cieszyli się, kiedy dostawali swój dzienny przydział pożywienia i nie próbowali się buntować w obawie, że i to zostanie im odebrane. W końcu byli Czarnymi Mongrelami. Nie mieli żadnych praw. Musiało wystarczyć im prawo do życia i pracy na rzecz pozostałych kast.
Darren, przez całe swoje krótkie, piętnastoletnie życie zastanawiał się, dlaczego bogowie okazali się dla niego tak podli, że sprawili, iż urodził się Czarnym Mongrelem. Dlaczego odebrali mu matkę, kiedy był jeszcze zbyt mały, by ją pamiętać i dlaczego, ze wszystkich miejsc w Helionie, umieścili go w przytułku ojca Teozjusza. Gdyby jeszcze dali mu siłę, aby mógł pracować w kopalni i zarobić na jedzenie dla siebie. Gdyby dali mu spryt i stępili moralność na tyle, aby potrafił kraść bez wyrzutów sumienia. Złodzieje byli najbardziej doceniani przez ojca Teozjusza. Zawsze dostawali najwięcej jedzenia i mieli dla siebie oddzielną sypialnię.
Nie. Oni postanowili dać mu drobną posturę, empatię i nieustające poczucie winy. I... te przeklęte, kryształowe oczy. Ale nie one były najgorsze. Przyzwyczaiłby się do bycia wytykanym palcami, omijanym szerokim łukiem i wyśmiewanym na każdym kroku z powodu swojej inności. To wszystko... nie byłoby takie straszne. Mógłby z tym żyć. Mógłby funkcjonować w miarę normalny sposób. Ale nie. Oni postanowili zakpić sobie z niego jeszcze bardziej. Postanowili... że urodził się jako Przeklęty.
Zatrzymał się i rozejrzał po pogrążonych w ciemności, brudnych uliczkach. Tak rzadko miał okazję tu przebywać. Większość życia spędził w zamknięciu, ukryty przed wzrokiem innych ludzi. Ukryty przed ich spojrzeniami, ponieważ wtedy mogliby go rozpoznać. Tak tłumaczyła mu macocha Oktawia, gdy była w lepszym humorze.
Miał swoją oddzielną klitkę, wciśnięta pomiędzy ścianę sypialni dla chłopców, a pralnię.
Często, gdy był młodszy siadał na łóżku i przyciskał ucho do ściany, wsłuchując się w dochodzące zza niej śmiechy i okrzyki. Ale nawet nie próbował do nich wychodzić. Natychmiast go otaczali i szydzili z niego, a potem łapali za cokolwiek, co mieli pod ręką i wyganiali go ze swego świata.
Nikt z nim nie rozmawiał. Nikt nie chciał do niego podchodzić. Był cieniem, na który nikt nie zwracał uwagi. Równie dobrze mógł nie istnieć.
Ojciec Teozjusz zabraniał mu wychodzić, ale on musiał się wymykać. Dusił się w zamknięciu. Potrzebował szelestu traw i chłodnej wilgoci rosy na dłoniach. Potrzebował zapachu wiatru i jego słodkich muśnięć na skórze. Tylko w ten sposób mógł zaznać dotyku.
Ponieważ jego dotyk przynosił śmierć. I zapach palonych włosów. I szelest opadających kartek. I wrzask cierpienia.
Mocniej otulił się ramionami, drżąc i próbując przegnać ze swojej głowy bolesne echa wspomnień.
Westchnął i ruszył dalej przez mrok.
*
W przytułku panowała cisza. Darren wdrapał się na beczkę, podważył kawałkiem drewna haczyk spinający razem dwa skrzydła brudnych, wielokrotnie sklejanych okien i ostrożnie wszedł do środka. Na palcach prześliznął się obok sypialni ojca Teozjusza i macochy Oktawii i skierował w stronę sypialni starszych chłopców i swojej maleńkiej klitki.
W przytułku mogli przebywać jedynie chłopcy, którzy nie ukończyli jeszcze szesnastego roku życia. Darrenowi do tego wieku brakowało jeszcze trzech miesięcy. Starał się nie myśleć o tym, co stanie się z nim potem.
Każdy z przebywających w przytułku chłopców miał już zapewnioną przyszłość. Jedni terminowali na dworach jako parobkowie, inni zostali już przyjęci do kopalni i nie musieli martwić się o to, czy w przyszłości będą mieli co włożyć do ust. Jeszcze inni pomagali w żniwach. Ci najsprytniejsi zapewnili już sobie miejsce w wielu rządzących Nigronem gangach.
A on? Nic nie potrafił. Nikt nie chciał go nigdzie przyjąć z powodu jego przekleństwa. Nikt nie chciał go uczyć. Nie nadawał się do niczego. Co mu pozostało? Co ze sobą zrobi, kiedy ojciec Teozjusz wyrzuci go na bruk?
Nie. Naprawdę nie chciał o tym myśleć. Ma jeszcze trochę czasu. Może... może... los w końcu wskaże mu drogę. Nie pozwoli mu umrzeć na ulicy jak bezdomny pies.
Wszyscy już spali. Darren słyszał zgrzytające w cuchnącym od potu i brudu powietrzu ciche pochrapywania. Po omacku odnalazł wejście do swojej klitki z wciśniętą w jej najgłębszy kąt pryczą i nie zdejmując ubrania, wśliznął się pod sztywną derkę.
Zamknął oczy, wsłuchując się w dźwięki towarzyszące mu odkąd pamiętał.
Jeszcze trzy miesiące. Trzy miesiące i uwolni się stąd. I nawet jeżeli zdoła przeżyć na ulicach Nigronu zaledwie tydzień... w końcu będzie wolny.
|
| | | | |
| Dodaj komentarz | | | Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
| | | | |
|
| Logowanie | | |
Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem? Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.
Zapomniane hasło? Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
| | | | |
| Gdzie można nas znaleźć/Where you can find us | | | | | | | |
| Ważne | | |
If you're from another country and you've registered, send us an e-mail with your login, so we can activate your account: ariel_lindt@wp.pl
Nie wyrażamy zgody na kopiowanie i umieszczanie naszych ficków i tłumaczeń w innych miejscach!
Ariel & Gobuss |
| | | | |
| Shoutbox | | | Tylko zalogowani mogą dodawać posty w shoutboksie.
|
| | | | |
|